search
REKLAMA
Artykuł

Książka a film #2 – INFERNO

Karolina Nos-Cybelius

21 października 2016

REKLAMA

Inferno Dana Browna to powieść stworzona dla takich ludzi jak ja. Po pierwsze, nie przeszkadzają mi erudycyjne wywody w beletrystyce. Po drugie, interesuję się sztuką. Po trzecie, mam w sobie coś z wiecznego kujona, uwielbiam opowieści, które pobudzają ciekawość i każą drążyć temat. Inferno do takich należy. Jest też książką, która łączy fikcję literacką z epizodami z dziejów. Obok całkowicie zmyślonych pojawiają się tu wydarzenia historyczne i autentyczne postaci, a podobne powieści cieszą się ostatnio dużą popularnością. Pytanie tylko, czy ekranizacja takiej powieści ma szansę wywrzeć podobne wrażenie jak literacki pierwowzór.

KSIĄŻKOWE INFERNO POCHŁANIA

Nie twierdzę, że opublikowana w 2013 roku czwarta część bestsellerowej serii o profesorze Robercie Langdonie jest genialną książką, którą każdy powinien znać. Wyobrażam sobie, że to, co mnie w Infernie zafascynowało, innych mogłoby znudzić, a nawet uśpić. Poza tym książka Browna jako całość wzbudza we mnie ambiwalentne uczucia, od zachwytu po rozdrażnienie. Bo z jednej strony to dobrze napisana i efektowna powieść, z drugiej im dalej w nią brniemy, tym częściej pojawia się myśl, że cała ta konstrukcja jest mocno naciągana. Inferno to fenomen. Fundament historii jest niedorzeczny, ale po obudowaniu tego szkieletu licznymi wątkami i detalami ostatecznie powstaje przekonująca i wciągająca powieść. Niestety tego samego nie można powiedzieć o ekranizacji w reżyserii Rona Howarda, która niedawno trafiła do kin. Zamiast zakamuflować słabości książki, film tylko je podkreśla.

Książka Browna angażuje czytelnika. Od momentu, kiedy Robert Langdon budzi się w szpitalu (nie pamięta, jak znalazł się w obcym kraju, ale też nie ma czasu rozwodzić się nad tym, bo już po chwili jest zmuszony uciekać – w towarzystwie młodej i atrakcyjnej pani doktor – przed polującą na niego wyszkoloną zabójczynią), czytelnik pochłania strona po stronie tę wartką opowieść. Nawet jeśli chwyty autora są tanie, a intrygi pozorne, historia mimo wszystko trzyma w napięciu. Film z kolei zamiast zaskakiwać, męczy. Mimo że oglądałam go bezpośrednio po lekturze książki – więc teoretycznie wiedziałam, czego się spodziewać – gubiłam się w chaotycznej, przeładowanej i pędzącej jak Pendolino filmowej fabule. Skoro mnie, mającej świeżo w pamięci Inferno Browna, było trudno ogarnąć ekranowe wydarzenia, to zastanawiam się, jak mógł odebrać adaptację Howarda widz, który książki nie czytał? Było mu łatwiej, bo koncentrował się na filmie i nie zestawiał go w umyśle z literackim pierwowzorem, czy trudniej, bo poszatkowana i potraktowana bardzo wybiórczo treść oryginału zamieniła się w nieustający pościg, za którym trudno nadążyć…

inferno1

FILMOWE INFERNO SSIE

W trakcie lektury często zadawałam sobie pytanie, które elementy książki nie pojawią się w filmowym scenariuszu. Inferno Dana Browna to ponad sto rozdziałów i blisko sześćset stron powieści naszpikowanej wstrzymującymi akcję opisami. Było oczywiste, że aby mogła powstać dynamiczna adaptacja filmowa, z opowieści muszą zniknąć wszystkie „didaskalia” w postaci opisów architektonicznych oraz miniwykładów z historii sztuki, ikonografii, literaturoznawstwa i medycyny. Nie ma co się oszukiwać, jedna trzecia tego grubego tomu to właśnie takie naukowe dygresje, które w zależności od zainteresowań czytelników są bardziej lub mniej interesujące, a z punktu widzenia osoby analizującej dzieło literackie tworzą szereg retardacji. Niemal każdy rozdział powieści rozpoczyna szczegółowy opis zabytku lub dzieła sztuki, w kilku miejscach mamy do czynienia z retrospekcjami. Dla tych powracających do walczącego z amnezją Roberta Langdona wspomnień również nie ma w filmie miejsca. I to tyle, jeśli chodzi o moją przenikliwość. Jak poradzi sobie reżyser z resztą powieściowej materii – nie miałam pojęcia.

W mojej wyobraźni zrodziła się tylko jedna konkretna scena, którą miałam nadzieję ujrzeć w filmie… Palazzo Vecchio, uciekający przed pościgiem Robert Langdon i Sienna Brooks wspinają się na poddasze muzeum. Na dole, w Sali Pięciuset, karabinierzy i oficerowie tajnych służb, na szczycie budynku dwoje zbiegów. Pomiędzy nimi zdobiony malowidłami sufit. Liczyłam na dopracowany wizualnie przekrój tego wielokondygnacyjnego muzeum, chciałam zobaczyć, jak kamera wnika w obraz i wyłania się po jego drugiej stronie, jeździ w górę i na boki, kreśląc topografię tego miejsca. A co dostałam? Oko kamery skaczące pomiędzy Salą Pięciuset a poddaszem… Znajoma, która zdążyła przeczytać kilka niepochlebnych recenzji Inferna, zapowiedziała, że i tak film obejrzy, chociażby po to żeby się napatrzeć na Florencję, Wenecję i Stambuł, na ich architekturę, zabytki, malarstwo… Ale nawet to twórcy ekranizacji położyli, sprowadzając do kilku migawek, mało znaczącego tła.

A skoro już jesteśmy przy tym temacie, to wyjątkowo mnie rozczarowała wizualizacja sennych majaków i halucynacji Langdona. W książce były to apokaliptyczne fantasmagorie, które w wyobraźni nabierały biblijnego wymiaru. W filmie przemieniły się w kilka efekciarskich scen z powykręcanymi i zdeformowanymi ludzkimi ciałami rodem z taniego horroru oraz niezbyt imponującymi ujęciami trawionego płomieniami miasta. Zupełnie nie zrobiły na mnie wrażenia.

inferno2

ZMIANY NA GORSZE

Lista podobnych „wpadek” jest niestety długa. Wynikają one głównie z wprowadzanych na siłę zmian względem oryginału. Najgorszy jest grande finale filmu Howarda, jednak o tym na koniec. Zacznijmy od głównych bohaterów filmu i ich książkowych pierwowzorów.

 [UWAGA! DALSZA CZĘŚĆ ARTYKUŁU ZAWIERA DUŻO SPOJLERÓW I ZDRADZA ELEMENTY ZAKOŃCZENIA POWIEŚCI I FILMU]

Robert Langdon. W powieści jest człowiekiem z krwi i kości, cenionym naukowcem, ale i kimś na kształt herosa, któremu sprzyjają bogowie i okoliczności i który wychodzi cało z każdej opresji. Nosi kuriozalny zegarek z wizerunkiem Myszki Miki na tarczy. Imponuje nie tylko wiedzą i inteligencją, ale też ironicznym poczuciem humoru, słowem ma osobowość. W filmie tej osobowości nie widać. Nawet tak świetny aktor jak Tom Hanks nie jest cudotwórcą i nie zaszaleje aktorsko, kiedy scenarzysta postanowił, że będziemy oglądać głównie jego plecy, kiedy biegnie. Nie jest to niestety bieg w stylu Forresta Gumpa, któremu towarzyszyłyby dobiegające z sali kinowej okrzyki: „Run, Robert, run”.  To bieg donikąd.

Sienna Brooks. Pal licho, że z blondynki stała się brunetką, to nic nieznaczący drobiazg, szkoda tylko, że jest zaledwie wierzchołkiem zmian, jakich dokonano w wizerunku bohaterki. Powieściowa Sienna była bardzo tajemnicza. Mieszkała w urządzonym w pośpiechu tymczasowym lokum, ciągle przed czymś uciekała. Miała intrygującą przeszłość, której skrawki ujawniał autor w retrospekcjach i nielicznych chwilach, gdy bohaterka pozwalała sobie na sentymentalną podróż w czasie. Sienna była też geniuszem. Przedwcześnie dojrzałym dzieckiem; dziewczyną napiętnowaną z powodu inności; nie lubiącą siebie i często udającą kogoś innego zagubioną młodą kobietą. W ekranizacji jawi się jako całkowite przeciwieństwo Sienny książkowej. Mieszka w pedantycznie urządzonym apartamencie, w którym każdy przedmiot leży pod linijkę. Jest egocentryczna i narcystyczna, o czym świadczą porozstawiane wszędzie trofea i oprawione w ramki wycinki z gazet dokumentujące dokonania genialnego dziecka, a później młodej lekarki. Jest dumna i pewna siebie. W przeciwieństwie do bohaterki książki nie budzi sympatii. Dodatkowo w filmie całkowicie pominięto wątek jej psychosomatycznej choroby, tego jak wygląda, gdy się „obnaży”, czyli zdejmie perukę, tego co ją spala od środka i na zewnątrz. Portretu Sienny bardziej spłycić już się nie dało. Odtwarzająca tę rolę Felicity Jones zagrała poprawnie. Nie ma do czego się przyczepić, ale też nie ma za co pochwalić, ot przeciętna kreacja aktorska, jakich wiele.

inferno-2-scene

Muszę jednak przyznać, że bardziej od sylwetek głównych bohaterów rozdrażniło mnie filmowe wcielenie Elizabeth Sinskey w wykonaniu Sidse Babett Knudsen. To nawet nie jej wina, tylko tego kto odpowiadał za obsadę i powierzył tej nijakiej kobiecie rolę, której potencjał zaprzepaściła. Jak przedstawia się powieściowa Dyrektor Generalna Światowej Organizacji Zdrowia? Długie, siwe, opadające falami włosy, udręczona twarz, która nosi ślady dawnej urody, wysoka i szczupła sylwetka. Postawa tej kobiety sugeruje zdecydowanie i licuje z powierzonym jej odpowiedzialnym stanowiskiem. Wyobrażałam ją sobie jako połączenie Wenus Botticellego z podstarzałą hippiską w stylu G. J. z Top of the Lake. Dostałam bezbarwną kobietę w średnim wieku, całkowicie pozbawioną cech charakterystycznych i charyzmy.

Film Howarda nadaje nowe znaczeniu pojęciu papierowy bohater. Bo postaci z powieści Browna, choć „papierowe”, w czasie lektury ożywają, tymczasem trójwymiarowe postaci ekranowe są właśnie papierowe, płaskie i nieautentyczne.

Dodatkowo nie rozumiem, dlaczego część bohaterów nosi takie same nazwiska jak w książkowym pierwowzorze, a część – szczególnie tych drugoplanowych – została przechrzczona. Po co takie zmiany? Dla zasady?

PIEKIELNE ABSURDY

W obu wersjach Inferna absurdów nie brakuje – w filmie, choć krótszy, jest ich zdecydowanie więcej – jednak żeby przeanalizować wszystkie, trzeba by napisać książkę, nie tylko artykuł.

Absurd numer jeden (książkowy): Wspomniałam, że szkielet powieści ledwie trzyma się w całości. Chodzi konkretnie o jedną kwestię. Dlaczego antagoniści tej historii nie zawrą rozejmu i nie połączą sił, w końcu mają dokładnie taki sam cel?! Dlatego że trzeba sztucznie napędzić akcję, stworzyć intrygę, która umożliwi snucie dynamicznej opowieści o walce dobra ze złem. I o dziwo z czasem zapomina się o tej wymuszonej konstrukcji, bo inne kwestie wysuwają się na pierwszy plan.

Absurd numer dwa (filmowy): W książce Browna na drodze dwojga głównych bohaterów staje w pewnym momencie doktor Ferris, który wydaje się być nosicielem zaraźliwej choroby. Opuchliznę i swędzącą wysypkę tłumaczy alergią, ale to wyjaśnienie nikogo nie przekonuje. Stan mężczyzny wywołuje paranoiczne obawy napotkanych osób. W ekranizacji nie znalazło się miejsce dla tej postaci, ale potencjalna epidemia musiała się w filmie pojawić. Kto został domniemanym nosicielem? Oczywiście profesor Langdon. Ma wybroczyny na plecach, podrażnioną skórę i oczy, ale w sumie niewiele z tego wynika… Ważny powieściowy wątek odhaczony? Odhaczony. Można jechać dalej.

Absurd numer trzy (książkowo-filmowy): Wątek romansowy. Choć marginalny, to jednak pojawia się i w książce, i w filmie. W powieści bliższa więź rodzi się pomiędzy Langdonem i Sienną Brooks. Nie dochodzi do jakiegoś wielkiego zbliżenia, ale w finale opowieści jest pocałunek i perspektywa kolejnego spotkania w przyszłości. Tymczasem w filmie, na jego półmetku, Brooks okazuje się zdrajcą i największym wrogiem Langdona, dlatego obiektem jego westchnień jest tu Sinskey, dyrektor WHO. Okazuje się, że w przeszłości coś ich łączyło, ale związek rozpadł się z powodu pogoni za sukcesem i karierą. Mam wrażenie, że ten wątek znalazł się w filmie tylko dlatego, że Langdon i Sinskey musieli mieć jakiś temat do rozmowy w czasie długiej podróży samolotem.

Nie będę się dłużej pastwić nad dziełem Howarda. To, co napisałam w tej części artykułu, można potraktować z lekkim przymrużeniem oka. Może przesadzam, szukam dziury w całym… Ale dla mnie seans Inferna naprawdę był dantejską męką.

GRANDE FINALE – CZY LUDZKOŚĆ CZEKA ZAGŁADA?

Czy zabiłbyś połowę ludzkości, gdybyś mógł to zrobić, wciskając jeden guzik? A czy zrobiłbyś to, gdyby ci powiedziano, że jeśli go nie wciśniesz, w ciągu następnych stu lat zginą wszyscy ludzie na Ziemi?”. Na tak postawione pytanie nie ma łatwej odpowiedzi. Podobna kwestia była już jednak nie raz rozpatrywana w filozofii i literaturze.

„Inferno”, tak nazwał Bertrand Zobrist swoje opus magnum, swojego wirusa, narzędzie depopulacji. Odtwarzający rolę naukowca Ben Foster to jedyny mocny punkt tej adaptacji. Niewiele go na ekranie, ale kiedy już się pojawia, porywa. Idealnie wcielił się w charyzmatycznego mówcę, który jest w stanie przekonać ludzi do swoich poglądów. W książce jego wywody są natchnione – zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że poetyckie – w filmie zostały mocno uproszczone i skondensowane, a i tak robią ogromne wrażenie. Przemówienia Zobrista do zgromadzonego audytorium to jedyne momenty podczas seansu, kiedy możecie liczyć na ciarki na skórze. Fosterowi udało się ukazać szaleństwo i geniusz człowieka opętanego niebezpieczną ideą, jednak cała reszta przekazu Browna została w ekranizacji wypaczona.

inferno-2016-wallpaper

Zakończenie książki zostało całkowicie zmienione.

Niby nic w tym złego, powszechna – a nawet wskazana – praktyka, aby i widz, który zna powieściowy oryginał, mógł mieć odrobinę przyjemności z seansu. Tylko że finał filmu zabija ideę powieści Browna. Zakończenie obrazu Howarda pokazuje, że jest to film o niczym. Koniec powieść wywołuje w czytelniku reakcję. Do filmowego zakończenie nie można się ustosunkować, nie ma o czym dyskutować, nie ma powodów, by snuć refleksje, można tylko zapomnieć…

Genezą powieści Browna jest kwestia przeludnienia naszej planety i jej potencjalnej zagłady, która może z niego wyniknąć. Brak żywności i wody, globalne zanieczyszczenie, etc. „Z biologicznego punktu widzenia nasz gatunek przekroczył dopuszczalną liczebność” – przeczytamy w Infernie Browna. Nieokiełznany przyrost naturalny został porównany do komórek rakowych, które błyskawicznie się namnażają i stanowią śmiertelne zagrożenie. Według Bertranda Zobrista ludzkość to nowotwór, który zniszczy ziemię. „Wirusa”, którym zainfekował ludzkość w książkowym oryginale, nie udaje się powstrzymać. Data, której tak panicznie boją się bohaterowie, usiłujący zapobiec zagładzie, nie jest datą uwolnienia wirusa, ale momentem, kiedy opanuje on swoim zasięgiem cały glob. Kiedy Langdon próbuje rozszyfrować zostawione przez Zobrista wskazówki, ludzie są już zainfekowani. Tyle że wbrew temu co sugerują widzowi twórcy filmu, w książkowym oryginale wirusem tym nie jest żadna dżuma XXI wieku, tylko mutacja zmieniająca kod genetyczny i wywołująca bezpłodność u części populacji.

davyftg

Brown wyjaśnia, jak od zarania cywilizacji do początku XIX wieku populacja osiągnęła liczbę jednego miliarda, po czym zaczęła lawinowo rosnąć. Po stu latach ludzi było dwa razy tyle, po kolejnym półwieczu liczba ta znów się podwoiła. Obecnie Ziemię zamieszkuje prawie osiem miliardów ludzi, czyli dwukrotnie więcej niż powinno. „Jednego dnia rodzi się niemal ćwierć miliona dzieci. Ćwierć miliona. I tak na okrągło, dzień w dzień, bez względu na pogodę”. I nie jest to fikcja literacka, tylko dane opublikowane przez Światową Organizacje Zdrowia przy ONZ. Rządy i organizacje próbują z tym walczyć za pomocą antykoncepcji i edukacji seksualnej, co nie przynosi wymiernych rezultatów. Dlatego powieściowy bohater, genetyk Bertrand Zobrist, stworzył: „Inferno, które ma stać się współczesnym katalizatorem globalnej odnowy, swoistą czarną śmiercią transhumanizmu. Jedyna różnica polega na tym, że zarażeni, zamiast umierać, nie będą mogli się rozmnażać. Jeśli założymy, że wirus Bertranda działa, jedna trzecia ludzkości jest już bezpłodna… i tak pozostanie po wsze czasy (…) Bertrand głosił z dumą, że jego zdaniem Inferno będzie bardzo eleganckim i humanitarnym rozwiązaniem problemu.

Pojawiający się w książce Browna naukowcy i myśliciele tacy jak Malthus, Esfandijari, Kawaoka i Fouchier są postaciami historycznymi. Opisana w książce ideologia czy też filozofia transhumanizmu to nie wytwór fikcji literackiej. Demografia nie kłamie. Po lekturze Inferna Browna można się przeciw radykalnemu krokowi Zobrista buntować albo uznać za idealne rozwiązanie. Jest sprzeciw albo poparcie, są rozterki etyczne, jest namysł, w głowie rodzą się pytania. Po seansie filmowym nie ma niczego.

Wielki hollywoodzki happy end zamienia Inferno Howarda w filmową wydmuszkę. Finezyjnie ozdobioną z zewnątrz, ale pustą w środku.

Zakończenie książki Browna pokazuje, że nie jest on moralistą, raczej realistą i człowiekiem zaniepokojonym perspektywą zagłady świata w kolejnych pokoleniach. Stąd prowokacyjny finał powieści. W przeciwieństwie do niej ekranizacja nie stawia pytań: czy wizja zagłady spowodowanej niekontrolowanym przyrostem naturalnym naprawdę nam zagraża; czy rządy i wielkie korporacje eksperymentują na niczego nieświadomych ludziach; czy inżynieria genetyczna jest niebezpieczna; czy istnieje coś takiego jak stojące ponad prawem Konsorcjum, które obraca fortunami, jest wszechwładne, dostarcza informacji i dezinformacji, a więc kształtuje rzeczywistość…

Filmowe Inferno to bajka. Ambicją twórców było pokazać jak najwięcej akcji w tym ograniczonym do dwugodzinnego seansu czasie i wyszło jak wyszło. Zamiast dynamicznego kina, jest kino pełne pośpiechu, zamiast oczekiwanego napięcia, irytacja. Do tego scenariusz na tyle odbiega od powieściowego oryginału, że powstał film bez przesłania. Mimo to twórcy raczej nie muszą się obawiać o zwrot siedemdziesięciu pięciu milionów zainwestowanych w produkcję (od światowej premiery minął tydzień, a na liczniku już pięćdziesiąt milionów dolarów zysku). Jednak nie ma co liczyć, że Inferno przejdzie do historii kina jako dobry czy chociażby przyzwoity film. Równie dobrze mógłby nie powstać, a ludzkość wcale by na tym nie ucierpiała.

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Karolina Nos-Cybelius

REKLAMA